- Owszem, czasami zdarzają się nam sytuacje ekstremalne, ale procedury w LPR są takie, by w maksymalnym stopniu zapewnić bezpieczeństwo - opowiada doktor Kamiński.
- Jeżeli pogoda jest bardzo zła, to nie lądujemy gdzieś na siłę, ale tam, gdzie jest bezpiecznie - dorzuca Choiński.
Część lotów to transport chorych między szpitalami, chodzi głównie o sytuacje, kiedy liczy się czas. Nierzadko są to też wezwania do wypadków, katastrof. W takich przypadkach zdarza się, że na jedno miejsce zlatują się trzy, cztery śmigłowce ratownicze. - Nie tak dawno musieliśmy siadać na moście w Wyszogrodzie, my i koledzy z Warszawy. Trwał remont, był ruch wahadłowy, a w tym wszystkim - wypadek. Nie było innego wyjścia - wspomina pilot. - Zdarzało się już lądować na drodze między samochodami, nierzadko w szczerym polu.
Fot. DOMINIK DZIECINNY
Jeśli chory czy ranny jest nieprzytomny, zakłada się, że wyraża zgodę na transport drogą powietrzną. W przypadku pacjenta zdrowego musi on podpisać zgodę na lot. Jeśli nie podpisze, musi poczekać na karetkę. A sporo osób panicznie boi się latać. - Tydzień temu mieliśmy starszą panią, która leciała pierwszy raz w życiu - mówi Kamiński. - Ze strachu całą drogę mocno, kurczowo ściskała mnie za nogę. Czasem, jak ktoś bardzo się denerwuje, dostaje środki zmniejszające stres.
Pilot Choiński: - Kiedy indziej mieliśmy wezwanie do Słubic, do starszej krewnej naszego kolegi, też pilota LPR-u. Pani zgodziła się na śmigłowiec, ale pyta - To Sylwek dziś lata?. Jak usłyszała, że nie, to zgodę odwołała i trzeba było wezwać karetkę.
Fot. DOMINIK DZIECINNY
Są też tacy, którzy nie chcą wysiąść z helikoptera. Jak mała dziewczynka z wypadku; lekarz na wszelki wypadek postanowił odtransportować dziecko na badania do szpitala. Mała była zachwycona, ale na koniec zaparła się, że musi mieć jakąś pamiątkę, bo jej koledzy nie uwierzą, że leciała śmigłowcem. No i załoga na jakiejś oderwanej tekturce napisała uroczyste oświadczenie o odbytym locie, co potwierdziła własnymi podpisami.
Do chorych w domach załoga eurocoptera też jest wysyłana. Wtedy, kiedy jest podejrzenie udaru, zawału i trzeba maksymalnie szybko nieść pomoc. Dlatego ci ze śmigłowca mają do czynienia nierzadko trudniejsze przypadki niż ratownicy z karetek.
- Najbardziej nie umiem zrozumieć ludzi, którzy - wiedząc, że my ratujemy czyjeś życie - traktują nas wręcz wrogo - przyznaje doktor Kamiński.
Michał Dąbrowski uściśla: - Często mamy wezwania do ośrodków zdrowia gdzieś na wsi, a te nie mają lądowiska. A my jakoś musimy dotrzeć, wylądować możliwie najbliżej i najbezpieczniej. Bywa, że jest to jakieś prywatne pole. I jego właściciel awanturuje się: -Jakim prawem, dlaczego tu!?
Choiński: - Ratując życie, możemy lądować w dowolnym bezpiecznym miejscu, tak stanowi prawo. Może się zdarzyć, że komuś rozwalimy płot na przykład albo podmuch wybije szybę, ale to jest wpisane w nasze działania. Właściciel może później dochodzić roszczeń od naszego ubezpieczyciela.
Lekarz: - Kiedyś mieliśmy wezwanie do wiejskiego ośrodka zdrowia, mieliśmy lądować na pobliskim polu. Ale strażak z grupy, która nam pomagała, poinformował, że rolnik kategorycznie się na to nie zgadza. Ustąpiliśmy, usiedliśmy dalej na boisku, bo co by było, jakby ten rozzłoszczony człowiek rzucił w śmigłowiec kamieniem, łopatą? Trzeba było minimalizować niebezpieczeństwo.
Wszystkie komentarze