Marek Chojnacki jest płocczaninem, absolwentem Małachowanki i Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie (teraz Szkoła Główna Handlowa). Obecnie zasiada w radach nadzorczych: firmy BIS Izomar, Polskiej Izby Przemysłu Chemicznego oraz Izby Gospodarczej Energetyki i Ochrony Środowiska.
Marek Chojnacki: Najgorsze byłoby zamknięcie tej placówki ze skarbami światowej kultury, zwłaszcza dla lokalnej społeczności. Z tego co wiem, miejsce to w skali roku odwiedza grubo ponad 20 tys. osób. I teraz mieliby zderzyć się z zamkniętymi drzwiami? Trudno mi to sobie nawet wyobrazić. Mój ojciec, któremu marzyło się, żeby Biblioteka im. Zielińskich stała się biblioteką uniwersytecką, zaczyna przewracać się w grobie.
- To błędne myślenie, bo przecież z Biblioteki im. Zielińskich korzysta wielu przybyszów z innych miast, w tym niemało studentów. Ja, choć mieszkam i pracuję w Warszawie, mentalnie wciąż jestem w Płocku. Odkąd na internetowej stronie "Gazety" w styczniu przeczytałem o kłopotach "mojej" biblioteki, mocno się zaniepokoiłem. Miałem jednak nadzieję, że ministerstwo zmieni zdanie w sprawie dotacji. Tymczasem, po trzech miesiącach, nic się nie zmieniło i sytuacja wygląda bardzo źle. Czuję się okropnie, bo to "moja" biblioteka. Pamiętam, jak duży wpływ miała na moje życie.
- Mówię o niej "moja", bo dzięki niej zdobywałem bezcenną wiedzę o świecie. Nauczyciele Małachowianki, której byłem uczniem, najpierw opowiadali nam o tym, jak naprawdę wygląda historia i rzeczywistość naszego kraju. Katyń i tak dalej. A potem wysyłali do biblioteki, żebyśmy utwierdzali się w tym przekonaniu, poszerzali naszą wiedzę. W rezultacie spędzałem tam sporo czasu. Chociaż, muszę przyznać, nie tylko ze względu na książki...
- Właściwie nie "na co", ale "na kogo". Dziewczyny, najzwyczajniej w świecie. Nie brakowało pięknych przedstawicielek płci pięknej, na które człowiek zerkał w bibliotece i wzdychał pod nosem. Bo choć uważałem się za przystojnego, jak przyszło co do czego, rumieniłem się i spuszczałem wzrok. Pewnie nie ja pierwszy i nie ostatni. A przychodziły ładne panny z Jagiellonki. I choć oba licea rywalizowały ze sobą od zawsze, w obliczu zauroczenia wszelkie podziały przestawały mieć znaczenie. Jak z "Romea i Julii".
- Przyznaję, nie byłem orłem, jeśli chodzi o naukę. Dlatego ważna była obecność osób, które były kimś w rodzaju przewodników życiowych. Jak nauczyciele właśnie czy mój ojciec. Czasami widząc, jak emocjonuję się meczami piłki nożnej na ekranie telewizora, mówił, że lepiej, gdybym futbolową pasję łączył z książkami. Ja z kolei dziwiłem się mu wtedy, ale z czasem zaczynałem go rozumieć. Zwłaszcza kiedy swoje argumenty wzmacniał opowieściami o skarbach ukrytych w bibliotece na pl. Narutowicza.
- Od razu zaznaczał uczciwie, że nie chodzi o piracką skrzynię ze złotem, lecz np. "De revolutionibus orbium coelestium" Mikołaja Kopernika sprzed kilku wieków. Do dzisiaj dzieło to, obok "Kaprysów" Goi, jest dla mnie najcenniejszą perłą w zbiorach "mojej" biblioteki. Choć tych pereł jest znacznie więcej, dlatego Biblioteka im. Zielińskich jest mocnym punktem na kulturalnej mapie naszego kraju.
- Nie mam pojęcia, dlaczego. Te tysiące starodruków czy najnowszych książek, mnóstwo roczników starych gazet czy bieżącej prasy, prawie 200 lat tradycji naprawdę nic nie znaczy? Nie wierzę. I nie po to płacę podatki, żeby zamykano tak cenną placówkę, argumentując, że jest zbyt prowincjonalna. Mam nadzieję, że o Bibliotece im. Zielińskich w tej trudnej sytuacji nie zapomni też jej rodzinne miasto, jego władze, właściciele firm, dziennikarze, zwykli płocczanie. Przecież ona istnieje po to, by służyć nam wszystkim.
Wszystkie komentarze